
Nie zdążyłam na poranny seans "Mojego tygodnia z Marilyn" i wylądowałam na "Big love". A że w każdym filmie, jak mawiał Zygmunt Kałużyński, można znaleźć coś dobrego, zatem...
"Big love" to przede wszystkim film dla młodych ludzi o miłości młodych ludzi. Bohaterowie są szaleni i spontaniczni. Uosabiają, jak mniemam, nastoletni ideał miłości i życia. Ich uczucie przejawia się w pierwszej części filmu w intensywnym dzianiu - wygłupach, seksie, głośnym słuchaniu muzyki, piciu taniego wina, bieganiu nago przy księżycu, rozwalaniu skrzynki pocztowej czy maszyny z maskotkami na stacji benzynowej. Mieszkają razem, mają psa, jednak przy prozaicznych, codziennych czynnościach ich nie widujemy.
Rysy w związku pojawiają się, gdy dziewczyna podejmuje studia wokalne, zaczyna śpiewać w rockowym zespole, mieć swoje życie, przestają być nierozłączni. Dostrzega wtedy zaborczość Maćka i swoje od niego uzależnienie. Druga część filmu jest znacznie ciekawsza. A finałowa piosenka Emilii to "moment Kałużyńskiego".
Główne role zostały świetnie obsadzone. Antoni Pawlicki w roli Maćka i Aleksandra Hamkało jako Emilia bronią tego filmu, pomimo zgrzytów realizatorskich (dość toporne ujęcie love story w ramy thrillera), rażących momentami sztucznością dialogów oraz scen. Muzyka, skomponowana przez Mariusza Szypurę, stanowi ważny element filmu.
Tło społeczne i obyczajowe zostało słabo zarysowane (lata 90. identyfikujemy po kasetach magnetofonowych). Reżyserka Barbara Białowąs skupiła się na pokazaniu idealnej, absolutnej miłości, która "przesłoniła świat", przynajmniej na pewien czas, następnie ewoluowała pozostawiając pustkę nie do wypełnienia spokojniejszym uczuciem z kajzerkami na śniadanie.