W ostatnim pomieszczeniu poświęconym dokumentacji polskich environmentów można obejrzeć także tę rzeczywiście komiczną z dzisiejszego punktu widzenia kronikę.
![]() |
Ewa Partum |
![]() |
Ewa Partum |
Nie to, że zapomniałam zabrać albo naładować, bo takie sytuacje się NIE ZDARZAJĄ. Wczesnym wieczorem w mieście wyłączył mi się z niewiadomych powodów telefon i nie udało się go ponownie uruchomić... Przez jakieś 15 minut!!! I zrobiło się dziwnie... Poczułam się bezbronna, niepewna, samotna, zdana tylko na siebie, oddzielna, odseparowana od świata. Bez ochrony, obrony, towarzysza, łącznika ze wszystkimi i wszystkim, na kim, czym mogę polegać...
Zaprawdę nowoczesne technologie to nowa religia, a smartfon przejął role anioła stróża, ducha świętego, wszechogarniającego, wszechwiedzącego bóstwa, jak również funkcje modlitewnika, domowej kapliczki, przenośnego ołtarzyka...
Korzystam z każdej nadarzającej się okazji (czyt. tworzę sytuacje wymagające nieodzownej bytności), żeby tylko zaciągnąć Spidera do Warszawy. Byliśmy w lutym i marcu, w kwietniu raczej się nie zapowiada, ale już w maju coś się kroi.😊
W którąś lutową niedzielę pojechaliśmy na jednodniową wycieczkę, żeby odebrać zakupiony obrazek (firmom kurierskim nie można przecież w takich kwestiach zawierzać😏) oraz rozświetlić mroki zimy za pomocą niezawodnej metody - sztuki. Udało się zobaczyć w Muzeum Narodowym powszechnie zachwalaną wystawę "Przesilenie. Malarstwo Północy 1880-1910". Trzy bardzo satysfakcjonujące godziny wśród obrazów i myśli. M.in. o harmonii i majestacie naturalnego świata, czerpaniu z niego siły, spokoju i niemożliwym do zrealizowania pragnieniu bycia jego integralną częścią. Zaskakująco znaczący udział kobiet malarek w artystycznym życiu Skandynawii w tymże okresie.
Zostało jeszcze pół godziny, żeby wpaść na stałą ekspozycję MN i pozachwycać się Pankiewiczem. To jest temat dla psychoanalityka, dlaczego za każdym razem inny artysta rezonuje z moją psychiką... A dzięki chwalebnie długim godzinom otwarcia Zachęty (codziennie do 20.00!), nie pogardziliśmy retrospektywą znakomitego rysownika i grafika Tadeusza Kulisiewicza.
Na koniec, aby i ciało coś miało z tego stolicznego dnia, pojechaliśmy na kolację do Pracowni Sushi na Woli. 10 minut autem od Zachęty, rezerwacja na 20.20, ponieważ miejsce jest w weekendy oblegane. Wcale się nie chwalę, ale do optymalnych harmonogramów mam talent. Sushi z Pracowni okazało się, niestety, słabo dopracowane, nie polecam. "Liczyłaś na świeżego łososia w niedzielę wieczorem??" - podsumował Spider. Nooo, strasznie roszczeniowa jestem. Być może w poniedziałki lub wtorki bywa smaczniej...
Ok. 22 wyruszyliśmy w drogę powrotną do Wrocka. Kochamy własne łóżka oraz domowe jedzenie i rozstajemy się z nimi tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne. Nocne podróże z dobrą muzyką również lubimy. Mojemu rycerzowi, który nie przemęcza się, a wręcz regeneruje w muzeach, dopisuje za kółkiem energia, ja mogę zamknąć zmęczone oczy i zasnąć.
Dzień dobry, nieróbstwo w ulu należy odnotować, umiarkowanie napiętnować i obiecać noworoczną poprawę... :)
Jako zadośćuczynienie proponuję próbkę niezwykle intensywnej formalnie i treściowo twórczości hinduskiego artysty Raqiba Shaw. Przyszedł na świat w 1974 roku w Kalkucie, dorastał w Kaszmirze, skąd musiał uciekać z rodziną na skutek politycznych zamieszek do New Dehli. Po ukończeniu liceum pracował w sklepie wuja handlującego biżuterią, antykami, orientalnymi dywanami. Interesy przywiodły go do Londynu, a pierwsza wizyta w National Gallery, sprawiła, jak wieść niesie, że postanowił związać swoje życie ze sztuką. Tak też uczynił. Wrócił po kilku latach do Londynu, żeby odbyć studia artystyczne i zamieszkać tu na stałe.
Jego niewielką wystawę zatytułowaną "Pałac Pamięci" obejrzałam w wakacje w Muzeum Sztuki Nowoczesnej Ca Pesaro w Wenecji. Ekspozycja miała być z założenia poświęcona tematyce straty ojczyzny i sytuacji uchodźcy, emigranta, którą artysta zna z autopsji. Dodatkowy walor prezentowanych prac stanowiły odniesienia do malarstwa włoskich, w szczególności weneckich mistrzów.
Z reguły nie czytam recenzji i nie słucham opinii przed obejrzeniem wystawy, filmu, spektaklu, żeby nie zakłócać własnego odbioru. Twórczość Shaw`a podglądnęłam trochę w sieci, przygotowując się do weneckiego karnawału sztuk pięknych (czyt. usiłując poddać kontroli nadciągające szaleństwo) i uznałam, że absolutnie, koniecznie trzeba na żywo.
W rzeczy samej żadne zdjęcia nie oddadzą bogactwa stosowanej przez artystę techniki emalii, konturowania złotem, użycia jaskrawych farb przemysłowych, blasku doklejonych kryształów. Jego obrazy błyszczą i mienią się kolorami niczym klejnoty ze skarbca maharadży. Przytłaczają na pierwszy rzut oka. Warstwa znaczeniowa nie ustępuje wielością symboli, odniesień, możliwych interpretacji. Niektóre prace wręcz "pękają w szwach", jakby artysta chciał zawrzeć w nich całe piękno i okrucieństwo świata. Zderza harmonię natury z chaosem cywilizacji, spokój z hałasem i brutalnością budując dramatyczne narracje.
Hiperrealistyczne rzeźby amerykańskiej artystki Carole A. Feuerman zachwyciły mnie już pierwszego wieczoru w Wenecji. Zajrzeliśmy na podwórze należące do galerii (nie tej z wejściem pod wodą ;)) i naszym oczom ukazała się piękność w stroju kąpielowym i czepku leżąca na kole pływackim w stanie błogiej satysfakcji i pewności, że na nią zasługuje.
Główną wystawę Carole Feuerman na weneckim Biennale Sztuki można oglądać w bocznej kaplicy kościoła Santa Maria della Pieta. Odtworzone z detalami dłonie, stopy, oczy, nosy pływaczek, z bliska, w trójwymiarze mówią o kruchości i pięknie, od których jakże blisko do vanitas vanitatum i wszystko marność, ale ten komunikat uznałabym za pomijalny. Widzę przede wszystkim opowieść o dobrej relacji ze sobą i własnym ciałem, o uwolnionej sensualności i skutecznym poszukiwaniu harmonii.
Ciało jako świątynia spokoju i przyjemności, w kontekście religii, która od wieków je deprecjonuje, potępia, żąda umartwiania i ignorowania jego potrzeb. W przestrzeni sakralnej oraz w dialogu z karnawałowym miastem na wodzie prace artystki nabierają dodatkowych znaczeń.
Było ich kilka podczas tych wakacji - niezwykłych odkryć i doświadczeń związanych ze sztuką. Jedno z nich to Marlene Dumas, malarka pochodząca z RPA, od lat mieszkająca i tworząca w Amsterdamie. Jej monograficzną ekspozycję zatytułowaną "open-end" można oglądać w majestatycznej przestrzeni Palazzo Grassi nad Canale Grande, na białych ścianach dwóch monumentalnych pięter, pod kolorowymi freskami wysokich rzeźbionych sufitów.
Jak mówi sama artystka w filmie przygotowanym na okoliczność wystawy, głównymi bohaterami są najważniejsze osoby w jej życiu, które jednocześnie wywarły olbrzymi wpływ na rozwój jej twórczości - wieloletni, nieżyjący już partner-krytyk sztuki, brat, córka, przyjaciel-wydawca.
Dumas w poruszający, czasem wstrząsający sposób "przerabia" spektrum tematów odnoszących się do seksualności, tworzenia, czasu, rasy, cierpienia... Cień przemijania pada na intymny pocałunek, odwieczna wojna Erosa z Tanatosem trwa, mimo wszystko nadzieja na open-end.
Wim Delvoye "Kaplica" |