czwartek, 5 czerwca 2014

Antyki, starocie i barachło

Na wrocławską giełdę staroci i na pchli targ pod młynem Sułkowice obok Korony latam regularnie. Giełda przy ul. Gnieźnieńskiej odbywa się w każdy ostatni czwartek, piątek i sobotę miesiąca i tę opuszczam jedynie, gdy leje jak z cebra lub temperatura spada poniżej -10C. (Na majowej nabyłam talerzyk ze śląskiej porcelany z połowy 19. wieku, malowany ślicznie w kwiatki, z którego Spider konsumował już zakalcowatą zebrę. Lubię ryzyko ;)

Przyjemność bycia na giełdzie nie leży tylko w kupowaniu, choć na widok pięknego, wyjątkowego przedmiotu serce mi przyśpiesza i budzi się żądza posiadania, ale w bywaniu, patrzeniu, rozmowach z ludźmi. To jak muzeum pod chmurką, choć bez ładu, składu i tabliczek z opisami. Antyki przemieszane ze starociami, klasa i precyzja spotyka banał i bylejakość, absurd ściska się z dziwactwem. Wystarczy czujne oko, sprawna wyobraźnia i poczucie humoru, a bywalca czekają niezapomniane wrażenia.

Ostatnio sfotografowałam kilka ciekawostek.


Fajansowy talerz z krabem. Koncept pełnoplastycznego przedstawiania niejadalnego pożywienia na nieużywalnych talerzach spotkał się z radosnym odzewem niejadków, sybarytów i innych kolekcjonerów. Na targach antyków od Lizbony po Amsterdam można spotkać porcelanowe szparagi, ryby, homary, fajansowe czosnki, cebule i kapusty.



Figurka, ewentualnie przycisk do papieru, z nasłuchującą myszą, stojącą na jabłku uszczkniętym zębem czasu lub małego gryzonia.



Lampka z porcelanową gejszą na podstawie, prawdopodobnie z okresu dwudziestolecia międzywojennego z oryginalnym kloszem, widocznym z tyłu.

Hitem giełdy jak dla mnie był drewniany koń na biegunach. Już wyobrażałam sobie Niunię galopującą, rodziców Niuni rwących włosy z głów "gdzie my to będziemy trzymać"... Odpuściłam. Na Dzień Dziecka dostała składaną hulajnogęU siebie także widziałabym tak rasowego konia, problem w tym, że w przypadku Spidera mogłoby się nie skończyć na rwaniu włosów i musiałabym się wyprowadzić z konikiem do wynajętej pod miastem stajni ;)



***
Targowisko wokół młyna rozkłada się w każdą niedzielę i reprezentuje cudowny folklor, odwieczny żywioł handlu, antytezę poukładanej, błyszczącej galerii handlowej, której jest zresztą praprzodkiem. Na rozległym terenie, na trawie, gołej ziemi i resztkach betonu handluje się tu z płachty materiału lub dermy, z pudeł, z samochodu i z nielicznych straganów. Nabyć można przysłowiowe mydło i powidło - ekologiczne kiełbasy oraz chleby, "niemiecką chemię", holenderskie rowery, tureckie chałwy, używane kosiarki, fantastyczne meble vintage i tony poenerdowskiej porcelany. Znajomy nazywa takie miejsca "barachołkami". Termin wywodzi się od rosyjskiego słówka "barachło" i szalenie przypadł mi do gustu.




Nie jeżdżę pod młyn co tydzień, ponieważ nie zawsze chce mi się zrywać z łóżka w niedzielny poranek, a jechać koło południa nie ma sensu. Chyba że zamiaruje się kupić wiejskie jaja i pietruszkę. Na łowy należy wyruszać wcześnie rano, o ile chce się upolować ciekawy okaz. Moje rano oznacza "między dziewiątą a dziesiątą". O tej porze właściwie jest już "pozamiatane", gdyż znajomy kolekcjoner, pan B. rozpoczyna polowanie około siódmej rano i sprząta mi sprzed nosa najciekawsze obiekty - japońskie talerze i wazony (naciągam rzeczywistość literacko, gdyż nos nie wychylił się jeszcze spod kołdry). Mogę jedynie liczyć na to, że w natłoku przedmiotów nie dostrzeże jakiegoś cacka albo że wyjechał na weekend. ;) Zdarzyło mu się też to i owo przeoczyć...

Przede wszystkim jednak pod młynem cieszą oko wspaniałości kiczu, dziwactw, dewocjonaliów. Uwielbiam oleodruki z powtarzającym się motywem łabędzi i pięknych niewiast, doprowadzone do granic słodyczy, ba! eksplorujące zupełnie nowe terytoria smaku... ;)





Blond Wenus w różowej sukience na mini-rydwanie, powożonym przez uwspółcześnionego Amorka, ciągnionym przez parę łabędzi została wyprodukowana przez austriacką wytwórnię porcelany prawdopodobnie w latach 30. Tą odjazdową grupą na chmurce wykazała zainteresowanie pani pochodzenia romskiego. Sprzedawca rzucił jednak kwotę, która wprawiła ją w lekkie osłupienie i wywołała żachnięcie, iż w Niemczech można podobne kupić o połowę taniej. Skłaniam się ku jej wersji zważywszy na estetyczne wyzwanie, jakie przedmiot tego typu stanowi.

Domorosłego malarza poniosła fantazja - latający jelonek. Gdzie on ma zamiar wylądować...?:


Dobre na zakupy po porannej mszy, gdyby nie były grzechem:

Kryształowy żyrandol i romantyczne chińskie ptaszki sąsiadują z używanymi patelniami i garnkami:

Jastrząb wylądował... na grillu:

"Sztuka" "współczesna" (co dwa cudzysłowy, to nie jeden!:)

Czy wystarczająco Was zachęciłam? :)

14 komentarzy:

  1. O Mamo:) Cudne miejsce! Szkoda, że ode mnie tak daleko... Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaiste jest bosko, znaczy bardzo ludzko w obu :)
      Musiałabyś się zerwać w środku nocy, żeby dojechać koło południa :)

      Usuń
  2. Super zdjecia a ten fajansik z krabkiem to naprawde mistrzostwo. Mysle, ze w Paryzu na brocante tez zawsze mozna cos fajnego przypatrzec a i przede wszystkim spotkac ciekawych ludzi - czasami praktykuje ten sport ;) pozdrowionka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :)) Paryskie brocante`y są zazwyczaj malownicze i świetnie się je ogląda, ale najfajniejsze zdobycze upolowałam ... w podparyskich miasteczkach, gdzie przeważnie więcej było sprzedawców niż kupujących :)

      Usuń
  3. Znakomity tekst i świetne zdjęcia! Ale ze zdjęciami to jest tak jak z okiem, najpierw trzeba umieć te wszystkie cudowności wypatrzyć:) Jestem zdecydowanie za konikiem, to dopiero by się Niunia ucieszyła! Latającego Jelonka też biorę-taki fantazyjny!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Holly :)) Ostatnio mam radar (oko+mózg) ustawione na kicz i wszędzie go widzę. Dziś pod młynem sfotografowałam kolejne perełki...
      Jelonka już nie było, widać znalazł się na niego amator. Może Pierre i Gilles, których niedawno opisałaś, wpadli na zakupy do Wro ;) Oj, mieliby tu używanie!!!

      Usuń
  4. :-)))-to z Pierre i Gilles! Jeszcze a propos barachła. Jest to słowo, które używam na co dzień ( piękny francuski odpowiednik-camelote) i nigdy nie przyszło mi do głowy, że jest to rusycyzm. Ale my na wschodzie, mamy pewnie w naszym słowniku jeszcze wiele innych słów, których proweniencji się nie domyślamy...

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetne zdjęcia z targu staroci, byłam na takim w Amsterdamie super przeżycie i naprawdę bogaty wybór pięknych rzeczy! Dzięki za wpis ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za wizytę i pozostawienie śladu bytności :) Posiadanie przedmiotu na zdjęciu okazało się przynosić pocieszenie w sytuacji, gdy nie można go przytargać do domu... Fajnie, że cieszą nie tylko moje oczy. Pozdrawiam :)

      Usuń
  6. "Barachołka"/ барахолка to bardzo znajome dla Rosjan slowo, bo akurat takie rynki "barachła" w Rosji nim sie nazywa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze wiedzieć - dzięki :) Mam nadzieję, że kiedyś będę miała okazję odwiedzić i sfotografować prawdziwą rosyjską barachołkę. Na pewno ma swoją specyfikę i niepowtarzalny klimat.

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    3. Oczywiscie specyfike maja. "Barachło" w jezyku rosyjskim ma dezaprobujace znaczenie starzyzny i naprawde wiekszosc rzeczy jest ze smietnikow. W Moskwie, StPetersburgu sa przyzwoite baracholki jak na Zachodzie ale drogie.

      Usuń
    4. Pamiętam, że moi dziadkowie używali dźwięcznego słówka "barachło" dość często w odniesieniu do przedmiotów byle jakich, tandetnych i było to mocne, pogardliwe określenie. Brzmiało prawie jak przekleństwo...;) Wśród młodego pokolenia zupełnie wyszło z użycia. Pozdrawiam z Wrocławia

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...