poniedziałek, 12 września 2011

Klątwa Sandała

Być może wyciągam pochopne wnioski, ale analiza wydarzeń z ostatnich kilku lat wskazuje, iż ciąży nade mną klątwa sandała, która podnosi wredny, hydrzy łeb zawsze na dzień przed wyjazdem na wakacje do upalnego kraju, gdzie wygodne obuwie wspomnianego rodzaju jest równie niezbędne jak filtr przeciwsłoneczny SPF 50.

Kiedy parę lat temu lecieliśmy w środku lata do Państwa Środka, zostawiłam jedyne wygodne sandały w samochodzie, który odstawiliśmy wieczorem na strzeżony parking. Jak pokonały drogę z szafy w przedpokoju do bagażnika, dalibóg nie pamiętam. Wyparłam, żeby móc z tym jakoś dalej żyć ;), bo w efekcie tego niedopatrzenia zwiedzaliśmy potem centra handlowe Pekinu na równi z Zakazanym Miastem i Pałacem Letnim...

W ubiegłym roku przed wakacjami na upalnym Półwyspie Iberyjskim postanowiłam wreszcie znaleźć sandałki nadające się do pokonywania dziennie co najmniej 8 km, gdyż zaliczamy się do turystów lubiących łazić po obcych miastach, aby uczynić je mniej obcymi. Lista wymaganych parametrów była następująca:
- ładne, więc nie sportowe człapaki,
- wygodne, czyli nie składające się z dwóch pasków o szerokości 3 mm każdy,
- dowolnej firmy i produkcji, byle nie włoskiej.

(Uraz do Made in Italy bierze swój początek w interesujących doświadczeniach z kozaczkami firmy Venezia, które nie nadawały się do chodzenia w deszczu, śniegu, chłodzie, czyli zimą, szybko przestały się nadawać do chodzenia w ogóle, natomiast wymagały nieustającej - zdaniem rzeczoznawcy Venezii - konserwacji, a najlepiej wygodnej, cichej półki w klimatyzowanej szafie. Wymiana doświadczeń z użytkowniczkami różnych typów obuwia kilku włoskich marek obecnych w Polsce pozwoliła na sformułowanie następującej tezy: Włoskie buty nie służą do użytkowania, lecz do oglądania. Nadają się wyłącznie dla kolekcjonerek.

Być może kolekcjonerkom, które obok gromadzenia uwielbiają opowiadać kolorowym pismom i telewizji, jak to nie potrafią przejść obojętnie, jak muszą kupić i włączyć setną parę do swojej kolekcji, zawdzięczamy po części rozpasanie producentów. One wkładają parę butów dwa razy do roku, a inni chcieliby 100 razy?? To z czego mają żyć producenci, ajenci, projektanci, rzeczoznawcy???)

Powróćmy jednak do tematu zasadniczego - rychło okazało się, że znalezienie w stolicy mody sandałów spełniających tak wyśrubowane wymagania graniczy z cudem. Chyba że zrezygnuje się z parametru "ładne" na rzecz "babcine".

W końcu na dzień przed wylotem wypatrzyłam w Galerii Lafayette obuwie spełniające prawie wszystkie wymagania. Poza miejscem produkcji. Stoczyłam potworną walkę wewnętrzną zwieńczoną moralnym zwycięstwem i polecieliśmy na wakacje, podczas których zaglądałam do każdego napotkanego sklepu obuwniczego, a w Portugalii jest ich naprawdę dużo, i kręciłam nosem na wszystkie sandały, bo żadne nie przypominały tych z Lafayette. Przechodziłam dwa tygodnie w trampkach i balerinach, a po powrocie do Paryża zakupiłam śliczne, wygodne i włoskie sandałki firmy Eden. :)

Włożyłam je może dziesięć, może piętnaście razy (paryskie lata nie rozpieszczają) gdy na dzień przed wyjazdem do Prowansji okazało się, że jeden z pasków trzyma się już tylko siłą woli. I takim sposobem, ignorując sklepy obuwnicze Cannes i Nicei, przechodziłam wakacje na Południu Francji w japonkach z Lidla, które miały służyć jeno na kamienistych plażach.

Mogę teraz świadczyć na piśmie o wyższości japonek z Lidla nad włoskimi sandałami.

Całkiem możliwe, że te cudowne japonki przełamały również klątwę sandała. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...