Kiedy parę lat temu lecieliśmy w środku lata do Państwa Środka, zostawiłam jedyne wygodne sandały w samochodzie, który odstawiliśmy wieczorem na strzeżony parking. Jak pokonały drogę z szafy w przedpokoju do bagażnika, dalibóg nie pamiętam. Wyparłam, żeby móc z tym jakoś dalej żyć ;), bo w efekcie tego niedopatrzenia zwiedzaliśmy potem centra handlowe Pekinu na równi z Zakazanym Miastem i Pałacem Letnim...
W ubiegłym roku przed wakacjami na upalnym Półwyspie Iberyjskim postanowiłam wreszcie znaleźć sandałki nadające się do pokonywania dziennie co najmniej 8 km, gdyż zaliczamy się do turystów lubiących łazić po obcych miastach, aby uczynić je mniej obcymi. Lista wymaganych parametrów była następująca:
- ładne, więc nie sportowe człapaki,
- wygodne, czyli nie składające się z dwóch pasków o szerokości 3 mm każdy,
- dowolnej firmy i produkcji, byle nie włoskiej.
(Uraz do Made in Italy bierze swój początek w interesujących doświadczeniach z kozaczkami firmy Venezia, które nie nadawały się do chodzenia w deszczu, śniegu, chłodzie, czyli zimą, szybko przestały się nadawać do chodzenia w ogóle, natomiast wymagały nieustającej - zdaniem rzeczoznawcy Venezii - konserwacji, a najlepiej wygodnej, cichej półki w klimatyzowanej szafie. Wymiana doświadczeń z użytkowniczkami różnych typów obuwia kilku włoskich marek obecnych w Polsce pozwoliła na sformułowanie następującej tezy: Włoskie buty nie służą do użytkowania, lecz do oglądania. Nadają się wyłącznie dla kolekcjonerek.
Być może kolekcjonerkom, które obok gromadzenia uwielbiają opowiadać kolorowym pismom i telewizji, jak to nie potrafią przejść obojętnie, jak muszą kupić i włączyć setną parę do swojej kolekcji, zawdzięczamy po części rozpasanie producentów. One wkładają parę butów dwa razy do roku, a inni chcieliby 100 razy?? To z czego mają żyć producenci, ajenci, projektanci, rzeczoznawcy???)
Powróćmy jednak do tematu zasadniczego - rychło okazało się, że znalezienie w stolicy mody sandałów spełniających tak wyśrubowane wymagania graniczy z cudem. Chyba że zrezygnuje się z parametru "ładne" na rzecz "babcine".
W końcu na dzień przed wylotem wypatrzyłam w Galerii Lafayette obuwie spełniające prawie wszystkie wymagania. Poza miejscem produkcji. Stoczyłam potworną walkę wewnętrzną zwieńczoną moralnym zwycięstwem i polecieliśmy na wakacje, podczas których zaglądałam do każdego napotkanego sklepu obuwniczego, a w Portugalii jest ich naprawdę dużo, i kręciłam nosem na wszystkie sandały, bo żadne nie przypominały tych z Lafayette. Przechodziłam dwa tygodnie w trampkach i balerinach, a po powrocie do Paryża zakupiłam śliczne, wygodne i włoskie sandałki firmy Eden. :)
Włożyłam je może dziesięć, może piętnaście razy (paryskie lata nie rozpieszczają) gdy na dzień przed wyjazdem do Prowansji okazało się, że jeden z pasków trzyma się już tylko siłą woli. I takim sposobem, ignorując sklepy obuwnicze Cannes i Nicei, przechodziłam wakacje na Południu Francji w japonkach z Lidla, które miały służyć jeno na kamienistych plażach.
Mogę teraz świadczyć na piśmie o wyższości japonek z Lidla nad włoskimi sandałami.
Całkiem możliwe, że te cudowne japonki przełamały również klątwę sandała. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz