Po kilkumiesięcznej niebytności we Wrocławiu, porównania z paryską rzeczywistością same się narzucają, naprzykrzają. Po standardowych dwutygodniowych wakacyjnych wyjazdach nic podobnego się nie działo. Kilka tygodni to widocznie za krótko na uzyskanie odpowiedniego dystansu.
W kwietniu uderzyła mnie mała skala naszego miasta, kameralność Rynku, który zawsze wydawał mi się okazały, i tych kilku ulic wokoło. Tym razem nie odnotowałam podobnego wrażenia. Być może dlatego, że przez dwa dni po przyjeździe oglądałam miasto fragmentami - spod krawędzi parasola i między strugami deszczu, zaś pierwsze, świeże odczucie jest w tym przypadku kluczowe. (A propos deszczu czy szerzej pogody - pierwszy raz w życiu nosiłam zimową kurtkę w lipcu!!! Rozpiętą, ale jednak. Wo ist die Sonne??? - powtórzę za starszym panem, który skierował to pytanie do kolegi idącego drugą stroną ulicy w starożytnym mieście Trier. Nic dodać, nic ująć. Ostatecznie można dodać dla zwiększenia dramatyzmu kilka znaków zapytania. Trzy czwarte Europy stawia to pytanie sędziwemu, brodatemu panu...)
Znowu pojawiła się lekka konsternacja, że w miejscach publicznych, na ulicy wszyscy rozumieją, o czym mówimy, dlatego należy poddawać cenzurze pewne wypowiedzi, żeby nie wyjść na ekshibicjonistę, eliminować uwagi na temat zachowań niektórych bliźnich, żeby nie oberwać, no i unikać potyczek słownych z mężem. W Paryżu nawet wśród tłumu pozwalamy sobie na swobodny strumień świadomości, zwiększoną czujność wykazując jedynie w miejscach oblężonych przez turystów, bo Polaków jest wśród nich sporo. Zresztą mamy już niezłą wprawę w rozpoznawaniu rodaków po swojskiej, słowiańskiej urodzie.
Co mnie naprawdę drażniło we Wrocku, to czerwone światła na przejściach dla pieszych... oraz fakt, że ludzie stoją i czekają na zielone... Nawet gdy nic nie jedzie!!! (A jest we Wro kilka miejsc, które świętego Antoniego doprowadziłyby do ataku furii.) W Paryżu mieszkają sami daltoniści, więc nikt się kolorami sygnalizacji na przejściach nie przejmuje. Początkowo z niedowierzaniem przemieszanym z podziwem patrzyłam na paryżan łamiących prawo na oczach policji. Daltonizm okazał się zaraźliwy, żandarmi ewidentnie niezainteresowani. Obecnie jestem przekonana, że paryskie prawo mówi: Sugeruje się, żeby nie wkraczać na jezdnię na czerwonym świetle. Sugeruje się, żeby we własnym interesie nie ładować się pod nadjeżdżające samochody.
W kwietniu uderzyła mnie mała skala naszego miasta, kameralność Rynku, który zawsze wydawał mi się okazały, i tych kilku ulic wokoło. Tym razem nie odnotowałam podobnego wrażenia. Być może dlatego, że przez dwa dni po przyjeździe oglądałam miasto fragmentami - spod krawędzi parasola i między strugami deszczu, zaś pierwsze, świeże odczucie jest w tym przypadku kluczowe. (A propos deszczu czy szerzej pogody - pierwszy raz w życiu nosiłam zimową kurtkę w lipcu!!! Rozpiętą, ale jednak. Wo ist die Sonne??? - powtórzę za starszym panem, który skierował to pytanie do kolegi idącego drugą stroną ulicy w starożytnym mieście Trier. Nic dodać, nic ująć. Ostatecznie można dodać dla zwiększenia dramatyzmu kilka znaków zapytania. Trzy czwarte Europy stawia to pytanie sędziwemu, brodatemu panu...)
Znowu pojawiła się lekka konsternacja, że w miejscach publicznych, na ulicy wszyscy rozumieją, o czym mówimy, dlatego należy poddawać cenzurze pewne wypowiedzi, żeby nie wyjść na ekshibicjonistę, eliminować uwagi na temat zachowań niektórych bliźnich, żeby nie oberwać, no i unikać potyczek słownych z mężem. W Paryżu nawet wśród tłumu pozwalamy sobie na swobodny strumień świadomości, zwiększoną czujność wykazując jedynie w miejscach oblężonych przez turystów, bo Polaków jest wśród nich sporo. Zresztą mamy już niezłą wprawę w rozpoznawaniu rodaków po swojskiej, słowiańskiej urodzie.
Co mnie naprawdę drażniło we Wrocku, to czerwone światła na przejściach dla pieszych... oraz fakt, że ludzie stoją i czekają na zielone... Nawet gdy nic nie jedzie!!! (A jest we Wro kilka miejsc, które świętego Antoniego doprowadziłyby do ataku furii.) W Paryżu mieszkają sami daltoniści, więc nikt się kolorami sygnalizacji na przejściach nie przejmuje. Początkowo z niedowierzaniem przemieszanym z podziwem patrzyłam na paryżan łamiących prawo na oczach policji. Daltonizm okazał się zaraźliwy, żandarmi ewidentnie niezainteresowani. Obecnie jestem przekonana, że paryskie prawo mówi: Sugeruje się, żeby nie wkraczać na jezdnię na czerwonym świetle. Sugeruje się, żeby we własnym interesie nie ładować się pod nadjeżdżające samochody.
Bee, czy brak dwóch tekstów w czerwcu i 8-mio w lipcu zrekompensujesz w sierpniu?
OdpowiedzUsuńBędzie ciężko, ale spróbuję... Trzeba brać przykład pracowitości z niejakiego Emesa, który zasuwa na rowerze z północnej Europy do południowej Afryki odżywiając się czekoladą, sypiając gdzie popadnie i ma jeszcze chęci i energię pisać świetnego bloga
OdpowiedzUsuńhttp://north-south.info/pl
Bardzo bym prosil o wiecej informacji na temat miasta Trier? Slyszalem, ze jest bardzo ladny i stary? Czy ktos z czytelenikow moze mieszka w tym miescie i moglby dac maly wpis co warto tam zwiedzic, gdzie sie zatrzymac i co zjesc? Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWierny Czytelnik
Zdaje się, że Czytelniczka Beta została wywołana do odpowiedzi... Najlepiej oczywiście zatrzymać się w Trier w prowadzonym przez Nią pięciogwiazdkowym pensjonacie Różowe ziółko ;)
OdpowiedzUsuń