Dawno lub niedawno temu mieszkaliśmy nieco dłużej w Kraju Wschodzącego Słońca. Ostatnio natknęłam się na zapiski z dziennika, który wtedy prowadziłam, i pomyślałam, że co mi szkodzi podzielić się z Szanownym Gronem Zaglądających, ba, Czytających co smakowitszymi opowieściami! Należy tylko wziąć pod uwagę, iż akcja toczy się w początkach dwudziestego pierwszego wieku i sporo się pewnie zmieniło w ciągu ostatnich kilku lat.
Japońskie biura podróży powinny być opatrzone napisami: Nie znasz japońskiego, to się naucz. Znalezienie w nich osoby mówiącej po angielsku, graniczy z cudem. Do tego dochodzi brak elastyczności i kurczowe trzymanie się ustalonych procedur oraz reguł postępowania. Jakiekolwiek odstępstwo od nich wymaga konsultacji i narad ze specjalistami, starszymi specjalistami, szefami i szefami wszystkich szefów. Mogą się tak konsultować godzinami, tygodniami, miesiącami, zależnie od wagi sprawy i chęci jej załatwienia.
Znajomy Kanadyjczyk wstąpił do jednej z agencji turystycznych w Hamamatsu, prowincjonalnym (600 000 mieszkańców) mieście w prefekturze Shizuoka. Na swoje szczęście znał słabo japoński.
- Ile kosztuje bilet w jedną stronę do Montrealu? – spytał.
- Sprzedajemy tylko w dwie strony – usłyszał.
- Czy ja wyglądam na Japończyka? Lecę do domu. Nie zamierzam wracać do Japonii - trochę się zirytował.
- Sprzedajemy tylko w dwie strony – usłyszał.
- OK. Ile kosztuje w dwie strony?
- A na jak długo pan leci?
Poszedł szukać innej agencji albo poszedł po rozum do głowy, znalazł sobie japońską żonę i nie zawracał więcej głowy biletami w jedną stronę :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz