Irysy zakwitły w Botanicznym krótko po naszym powrocie z Japonii. Wcześniej nie próbowały, ponieważ w nocy bywało 3C, w dzień 13C, jak donosili przyjaciele i onet. Wtedy pomimo powziętego postanowienia, że nie kupię w tym roku sezonowego karnetu, bo nie chcę więcej patrzeć na koszmarne wycinki i przycinki drzew oraz krzewów, które dewastują i oszpecają Ogród od kilku lat, po ujrzeniu przez pręty ogrodzenia irysowych łanów, natychmiast nabyłam tenże karnet. Przez kolejne trzy tygodnie wpatrywałam się w nie z uroczystym zachwytem, w okularach (dla detalu) i bez (dla koloru) odstraszając innych spacerowiczów dziwacznym zachowaniem. I utwierdzając się enty rok z rzędu w przekonaniu, że bogactwo odmian, różnorodność barw, wyrafinowanie kształtów stawia irysy wśród najpiękniejszych stworzeń na ziemi. (Coraz rzadziej stosuję stopień najwyższy, nie znoszę efekciarskich naj- z instagrama i fejsbuka, lecz tu po prostu nie ma wyjścia.😄) Przepadam za wisteriami i piwoniami, doceniam róże, dalie, lilie..., ale w tym towarzystwie bogini jest jedna. Tęczowa Iris. (Rodzaj żeński utracony w polskim tłumaczeniu.)
***
Tegoroczne pokolenia irysów nie miały łatwo. Trafiły na czas burz i naporów. Co prawda temperatura z końcem maja i w pierwszej połowie czerwca podniosła się z haniebnego upadku, ale uporczywe deszcze i zimne wiatry złamały niejedno istnienie.