Giełda ta jest polecana turystom przez większość przewodników po Paryżu, dlatego odwiedzają ją licznie Amerykanie, Chińczycy, Japończycy, Niemcy, co zdaniem sprzedawców jest wystarczającym powodem dodania baśniowego zera do realnej ceny. W związku z tym lubię tu przyjeżdżać, żeby popatrzeć na okruchy przeszłości i cały ten jarmarczny folklor. Tym razem wypatrzyłam takie cudności jak gablota pełna kolorowych motyli, stary malowany teatrzyk lalkowy z kurtyną i kilkoma pacynkami do kompletu, dziewiętnastowieczne wydania dramatów oprawione w skórę, czekające w zakurzonym kartonie na kolejne wcielenie.
Między pożółkłymi kartkami jednego z tomów znalazłam szary ze starości liść lilii wodnej i fragment listka draceny, które w zasuszonej formie przetrwały tyle roślinnych pokoleń, iż w świecie flory są odpowiednikiem mumii egipskich. Liście pozostawione w książkach kierują myśli w stronę poprzednich właścicieli. Wyobraziłam sobie ich cały korowód - reżysera teatralnego, aktorkę Comédie-Française, profesora literatury, aspirującego dramatopisarza... Wkładanie liści i kwiatów to subtelny sposób na zaznaczenie swojej obecności w życiu książki. Mniej delikatne, acz użyteczne i interesujące, bywają notatki ołówkiem na marginesach. Można również praktycznie podpisać się długopisem na pierwszej stronie, co ostro przypomina o istnieniu właściciela...
Handel kończy się popołudniu wielkim pakowaniem - zabezpieczaniem kruchego towaru papierem, składaniem stołów, gablot, stelaży namiotów, zwijaniem plandek, upychaniem wszystkiego w dostawczych samochodach. Niektórym handlującym nie chce się pakować mało wartościowych przedmiotów, które zbyt długo nie znalazły nabywcy, więc po prostu zostawiają je pod drzewami, jakimi wysadzany jest szeroki chodnik. Widywałam porzucone stare czasopisma, obrazki z potłuczonym szkłem, które sprzedawca wyraźnie uznał za mniej cenne niż własne dłonie.
Minionej niedzieli ktoś zostawił hałdę harlequinów i romansów w kolorowych okładkach przedstawiających bukiety róż, zachody słońca, kształtne niewiasty i zdrowo wyglądających młodzieńców. Znalazła się wśród nich klasyka gatunku pióra Danielle Steel. Ludzie podchodzili, zaglądali, niektórzy decydowali się na przekopywanie górki, większość odchodziła z pustymi rękami. Kolekcjonowanie antyków i czytanie harlequinów widać nie idą w parze.
Uwielbiam pchle targi, skądinąd przynoszę do domu zawsze całe mnóstwo jakichś zupełnie, jak się później okazuje, przedmiotów, ale zdarzają się i perełki...Na przykład na przypadkowym targu zakupiłam magazyny mody z lat 20-stych-perełka graficzna! Natomiast nigdy, ale to nigdy nie byłam ta targu Porte de Vanves. Już wiem, gdzie spędzę najbliższą niedzielę.
OdpowiedzUsuńHolly, Twoja teoria o bratnich duszach znalazła kolejne potwierdzenie:) Przepadam za wszelkimi tego typu "imprezami", od profesjonalnych giełd począwszy, poprzez dzielnicowe brocanty i vide-greniery, na pchlich targach skończywszy. Na dwóch ostatnich przyjemniej się poluje. Twoją zdobycz modową chętnie bym obejrzała :)
OdpowiedzUsuńCzaro, przy Porte de Clignancourt byłam kilkakrotnie, lubię ten gigantyczny targ, choć przytłacza ilość pawilonów, uliczek, stanowisk, no i mam znacznie dalej. Brocantowi żadnemu nie przepuszczę :) Będzie mi ich ogromnie brakowało we Wro, gdzie mamy giełdy tylko w ostatni weekend miesiąca. Zakupu marynarki gratuluję!! Zdążyłaś ją włożyć, czeka do wiosny czy zmierzasz tylko podziwiać? ;) Pozdrawiam ciepło!
Czaro droga, przez omyłkę usunęłam Twój komentarz!!! Co za fajtłapa ze mnie!!!! Teraz jest odpowiedź a nie ma komentarza :(((
OdpowiedzUsuńHa, ha!! Znalazłam ten komentarz w mailach, no przecież!!! Szło tak:
OdpowiedzUsuńBee, ja ostatnio byłam tam... sześć lat temu. To boleśnie przypomina jak szybko płynie czas! Bliżej mi do marché na Clignancourt, który ma jednak zdecydowanie bardziej plebejski charakter, tak mi się wydaje, przynajmniej. Póki co jednak, zadowalam się stoiskami brocantów, którzy ciągle zmieniają dzielnice, niektórych już z daleka rozpoznaję. Mój ostatni zakup to marynarka francuskiej... marynarki, hm, dziwnie brzmi. Oszalałam dla jej "sztywniactwa" i guzików z kotwicą ;)
Pozdrawiam serdecznie!
We Wrocławiu faktycznie nie bardzo jest gdzie i na co polować. Kiedyś jeszcze byli starsi ludzie na obrzeżach targowisk, którzy trochę nieśmiało wystawiali skarby z własnych szaf i gablot. Za to w okolicach miasta są miejsca, gdzie można upolować coś ciekawego - tam, gdzie można kupić stare meble sprowadzane z Holandii, Niemiec i z innych stron Europy. Nieci dziwią szyldy "Antyki", ale cóż... Bee! Jak wrócisz, zapraszam na wspólną wyprawę pod Bielawę - o ile punkt jeszcze istnieje
OdpowiedzUsuńJuż się cieszę na tę wspólną eskapadę - dzięki za zaproszenie :) Poddamy wnikliwym oględzinom te ich antyki i może wygrzebiemy jakieś ludwiki ;)
OdpowiedzUsuń