W upalnych godzinach popołudniowych w wąskich uliczkach pamiętających głębokie średniowiecze było prawie pusto. Przebiegł kilkulatek, przeszła staruszka (lubimy mówić "Bonjour" i otrzymać przychylną odpowiedź), minęliśmy parę w początkowej fazie zakochania prowadzącą leniwy, badawczy dialog. Nieliczne sklepiki przy głównej ulicy, której wyższość nad innymi zidentyfikowaliśmy po donicach z kolorowymi kwiatami i budynku merostwa, obowiązkowa piekarnia i mięsny były zamknięte. Kilka osób siedziało w kafejce przy skrzyżowaniu ze skwerem i popiersiem hrabiny na pomniku i z zainteresowaniem oglądało pętającą się tam i z powrotem dwójkę przyjezdnych.
Życie skoncentrowało się nad brzegiem szmaragdowej rzeki Gardon. W cieniu przybrzeżnych drzew na przyniesionych z domu krzesełkach siedzieli emeryci, młodzież pływała nieopodal na dzikim kąpielisku. Coraz więcej ludzi kręciło się wokół położonej przy rzece areny, gdzie wkrótce miały rozpocząć się pogonie białych za czarnym i odwrotnie.
Na łagodnym wzniesieniu nad Montfrin wznosi się wieża romańskiego zamku, która została wkomponowana w siedemnastowieczny pałac. Przepadam za francuskimi château. Żadnemu château nie przepuszczę. Dlatego po skończonych courses camarguaises powędrowaliśmy na wzgórze i udając, że nie widzimy zardzewiałych tabliczek z napisem "teren prywatny", podeszliśmy pod bramę, żeby rzucić okiem na pałacową architekturę i zrobić niewielki użytek z aparatu fotograficznego. Ciekawej świata, żądnej nowych wrażeń turystce nie pozostaje nic innego jak przyjąć w takich sytuacjach założenie, iż rzut okiem to nie rzut kamieniem i krzywdy nikomu nie uczyni.
Gdy przymierzałam się do zdjęcia, pomachała do mnie dziewczyna siedząca w niewielkiej grupce ludzi przed lewym skrzydłem pałacu. Odmachałam, dziewczyna podeszła i koniec końców zaproponowała, że pokaże nam ogród i hol.
Była bardzo młoda, opalona na piękny brąz, makijaż na jej krągłej po dziecięcemu twarzy połyskiwał drobinkami złota. Jest jedną z czterech córek właściciela pałacu. Mieszka z matką w Paryżu, do ojca przyjeżdża na lato. Wychowała się w Montrfin, ma tu przyjaciół i uwielbia to miejsce.
Posiadłość zakupił w 1925 roku jej prapradziad Robert Servan-Schreiber, współzałożyciel francuskiego dziennika ekonomiczno-finansowego "Les Echos". W czasie II wojny Niemcy zajęli pałac na centrum dowodzenia Luftwaffe. Po tym okresie zostały tu portrety Hitlera i graffiti wymalowane przez francuską armię, o ile dobrze zrozumiałam naszą przewodniczkę, wciąż istniejące. (Informacje, które podaję, pochodzą częściowo od niej, częściowo z internetu).
Najpierw weszliśmy przez ciężkie drzwi do ciemnawego holu, z którego ścian nad imponującymi schodami spojrzeli na intruzów książęta i rycerze wymalowani w tonacjach szarości. Idąc przez ogród, którego projekt przypisywany jest sławnemu architektowi Jules`owi Hardouin-Mansartowi, ukłoniliśmy się z daleka brodatemu ojcu i siwemu jak gołąbek dziadkowi odpoczywającym w cieniu fasady wychodzącej na ogród. Zerknęliśmy na niższe tarasy (nie dało się nie zauważyć basenu) i czerwone dachy miasteczka u stóp zamku.
Obecnie zastanawiam się intensywnie, jakie zasługi w tym wcieleniu umożliwiłyby mi ponowne narodziny w château na Południu Francji...
Dzięki tej miłej, młodej osóbce, której wystygła przez nas kolacja, przekonaliśmy się po raz kolejny, że Francuzi nie są tak nieużyci, hermetyczni i aroganccy, jak wieść gminna niesie.
Bee,
OdpowiedzUsuńDoskonale Cię widzę w roli "maitresse" takiego zamku, chyba byłoby Ci z nim do twarzy. Może jednak warto rozważyć tę przeprowadzkę do Francji?
Oj, jeszcze jak mi w zamku do twarzy! Mierzyłam kilka i wszystkie pasowały :)) Holly, decyzja zapadła - dam ogłoszenie w lokalnej prasie, jakimś Journal Sud "Zamienię mieszkanie we Wrocławiu na chateau w Prowansji lub Langwedocji".
OdpowiedzUsuńKto wie...kto wie...czasami marzenia się niespodziewanie spełniają.
OdpowiedzUsuńAch, koleżanka w chateau w czarującym miasteczku...
OdpowiedzUsuńCzy ja to widzę? przez miesiąc pewnie tak. A później nuuuda...
Dziewczyna z Tokyo-Paris-Wrocław gdzieś daaaleeeko.
Jeśli mam wybór - 'biorę' koleżankę pyszniącą się w Paryżu.
Tam też liczne zameczki czekają "na wzięcie"...
To jak będzie?
Ewo, masz dużo racji... Będę potrzebowała chateau na Południu i hôtel particulier w Paryżu :D
OdpowiedzUsuńRodzina Schreiber, czy też Schreiber-Servan jest bardzo znana we Francji, związana przede wszystkim z mediami, ale nie tylko. Ostatnim słynnym członkiem tej rodziny był David Servan- Schreiber, onkolog, autor słynnej książki o tym jak wyleczyć raka, albo jak nań nie zachorować, dzięki odpowiedniemu odżywianiu się. Natomiast chętnie dowiedziałabym się czegoś na temat jak ta rodzina, o żydowskich korzeniach, uchowała się przez okres wojny. Z tego co mi wiadomo, była to chyba tzw. wolna strefa, ale w końcowej fazie wojny znalazła się również pod okupacją. Czy musieli opuścić pałac? Co to znaczy, że w pałacu zachowały się portrety Hitlera? I jakim cudem Niemcy nie wywieźli całego wyposażenia? Czy rodzina zmuszona była kolaborować z okupantem, żeby zachować swoje dobra? Byłoby dobrze czegoś się na ten temat dowiedzieć...
OdpowiedzUsuńCiekawa rodzina (musi być przyjemnie z takimi na zdjęciu;)- prócz literatury i dziennikarstwa, wielu z nich parało się polityką. Kilka książek Davida jest dostępnych na polskim rynku.
OdpowiedzUsuńNasza przewodniczka wspomniała o żydowskich korzeniach rodziny i o tym, że Niemcy odebrali im pałac w czasie wojny. W 1944 Montfrin zostało wyzwolone m.in. przez pluton strzelców afrykańskich pod dowództwem Jeana-Claude`a Servan-Schreibera, syna nabywcy pałacu Roberta.
Nie jestem pewna, czy zachowały się portrety czy tylko graffiti z czasów wojny, jeżeli tak, z pewnością nie są eksponowane w salonie czy jadalni, ale pozostawione jako pamiątka po dramatycznych czasach w mniej uczęszczanym pokoju lub piwnicy. Nic nie wiem, niestety, na temat wyposażenia. Nie miałam śmiałości nadmiernie indagować.
To jeszcze jedno słowo o tym, jak dowiedziałam się o tej rodzinie. Otóż w Jean-Jacquesu, najstarszym synu właściciela kochała się całe życie wybitna intelektualistka, dziennikarka, feministka francuska, Francoise Giroud, stworzyli razem m.in tygodnik L'Express, byli przez wiele lat związani zawodowo, ale była to też miłość nieodwzajemniona, on jednak poślubił niejaką Sabinę, która urodziła mu czterech synów-jednym z nich był David. Historia ich związku i wszystkiego, co razem stworzyli jest fascynująca. Ciekawość się jednak opłaca, no i jestem zaskoczona przemiłym przyjęciem przez tak znamienitych gospodarzy. Pewnie o tej młodej osóbce jeszcze usłyszymy za kilka lat...
OdpowiedzUsuńO tak, ciekawość była w moim życiu wielokrotnie źródłem niezwykłych odkryć. Nie słyszałam wcześniej złamanego zdania o Servan-Schreiberach, nie znałam romantycznej historii, którą przytaczasz, Holly - dzięki :) Cieszę się, że moja wiedza na temat francuskiej kultury i socjety rośnie :)
OdpowiedzUsuńSalut Bee, widzę tu pewne oczarowania "moją" Langwedocją. Ja już mam dosyć tej mojej niby emerytury w tym pięknym miejscu i nie radzę tu kupować posiadłosci, mówiąc żartobliwie. A powaznie to za twoje mieszkanie we Wrocławiu, nie wiedząc nawet jakie masz, gdybys tylko chciała, kupilabys tutaj piekny dom do niewielkiej renowacji, nawet chateau. Ja uwielbiam tu wracać, a potem, po 2-3 miesiacach, jeszcze szybciej wylatywać do Polski. A jesli u Ciebie jeszcze Tokyo, watashiwa porando gakusei- pamietam z dawnych czasów, - to szkoda czasu tylko na Francję, bo wolałabym oglądać ukiyo-e niż te winnice dookoła i tak wszystko minie. Pisalam pracę mgr na ten temat, dawno temu, ale głeboko w pamięci mam tamto zycie. Pozdrawiam z okręgu Minervois.
OdpowiedzUsuńWitaj Ardiolo, naprawdę nie wiem, czego dosypywali właściciele maison d`hotes do porannej herbaty... może lubczyku, że zapałałam gorącym afektem do Langwedocji i Prowansji, i ich domu ;) A serio bardzo odpowiadają mi tamtejsze klimaty i klimat. Więc być może za jakiś czas na jakiś czas... W Japonii mieszkaliśmy ponad dwa lata i był to cudny okres odkryć i inspiracji, wracam tam z przyjemnością, ale na dłużej niż kilka miesięcy bym nie reflektowała. Pisałaś pracę mgr na temat drzeworytów japońskich? Watashi wa ukiyoe ga to kaimono ga dai suki desu :)Pozdrawiam serdecznie ze zbyt chłodnego, jak na gust ciepłoluba, Wrocławia :)
OdpowiedzUsuń